Walentynki są tylko raz w roku, ale wspólny album Toni Braxton i Babyface'a ma całoroczny okres przydatności. To zaskakująco spójny, udany materiał.
O Toni w kontekście muzycznych dokonań było w ostatnich latach dość cicho. Nie brakowało wręcz głosów, że kariera tej 47-letniej artystki należy już do przeszłości. Chlubnej, zaznaczonej kilkoma dużymi hitami z "Unbreak My Heart", ale jednak już wygasłej. Z Babyface'em aż tak źle nie było, chociaż paradoksalnie to on dłużej zabierał się do autorskiego materiału, bo blisko siedem lat. W międzyczasie skupiał się na produkowaniu dla innych artystów, poszukiwał młodych talentów, w czym jest zresztą bez wątpienia fachowcem.
Czy w tym kontekście mogło dziwić, że "Love, Marriage & Divorce" było wyczekiwane z pewnymi obawami? Niekoniecznie. Tymczasem to świetna płyta. Na jedenaście utworów osiem jest wspólnych, w dwóch mamy samą Toni, a "I Hope That You're Okay" to solowy numer Babyface'a. Słychać, że to dwójka artystów o ogromnym bagażu doświadczeń (tak muzycznych, jak i życiowych, żeby było jasne), ale bez przesadnego zmanierowania, bez uciekania w brzmienie tak wygładzone, by każdemu się spodobało. Nic z tego. Mamy do czynienia z produkcją, która spodoba się raczej tym słuchaczom, którzy najbardziej cenią zmysłowe, wysmakowane R&B z lat 90. Mniej popowe, a bardziej soulowe, poruszające. O tym, że i Babyface i Braxton są w tym temacie specjalistami, zapewniać nikogo nie trzeba. Przyznam za to, iż mocno mnie zaskoczyło, jak świeżo, naturalnie, przyjemnie wypada "Love, Marriage & Divorce".
Doskonała odskocznia od szaleństw i efekciarska młodszych twórców. Tutaj jest ład, spokój i elegancja, a przede wszystkim klasa.
Ocena: 4